Pojechali z misją humanitarną do kraju objętego wojną

Jarosław Słoma, gołdapianin: Zawieźliśmy 6 ton żywności na Ukrainę

 

 

2 sierpnia czwórka śmiałków udała się do Ukrainy z transportem żywności. Przekazali ją potrzebującym w dwóch małych wioskach w ukraińskich Karpatach. Przez 7 dni obserwowali sytuację u naszych wschodnich sąsiadów. Dzięki ich wyprawie, ja też tam z nimi mogłem być i napisać kilka spostrzeżeń z tego wyjazdu.

Wieziemy 6 ton żywności dla Ukrainy. Bus z przyczepką pokonuje odległość z Kętrzyna przez Olsztyn i Warszawę szybciej niż osobowy Hyunday SantaFe. Zbigniew Homza z Kętrzyna, organizator wyprawy trochę się denerwuje. Wie, że we Lwowie od 23 jest godzina policyjna. Trzeba się spieszyć. Przed granicą w Hrebennem mijamy 10-kilometrowy sznur samochodów ciężarowych. Niektóre z nich będą czekały nawet tydzień na odprawę.

Po co wy tam jedziecie?

Pierwsza kontrola naszej straży granicznej. Funkcjonariusz wychyla się ze swojego okienka. – A po co wy tam jedziecie? – chyba jest zdziwiony. Jarosław Słoma, który już po raz trzeci jedzie z pomocą humanitarną dla Ukrainy nie jest zdziwiony. – Bus pojechał przed nami, więc wyglądamy jak zwykli turyści – uśmiecha się. Mijamy kilka autobusów. Wszystkie należą do ukraińskich przewoźników. Przed jednym z nich Mykoła pali papierosa. Mówi, że czas już wracać, bo na zachodzie Ukrainy jest bezpiecznie.

 

Rakiety nad Czerwonohradem

Kilka godzin wcześniej rosyjskie rakiety spadły na Czerwonohrad. To 68 kilometrów od przejścia. Po stronie ukraińskiej pierwszy sklep. Pełne półki. Niczym nie różni się od naszych sklepów. Kupujemy ukraińskie karty SIM do telefonów. Koło północy docieramy do Lwowa. Nasz hotel – Stary Kraków, jest w centrum. Na ulicach ciemno, pojedynczy ludzie szybko znikają w bramach kamienic. Wszystkie okna zasłonięte grubymi zasłonami. Trochę hałasujemy. Zza zasłon widać sylwetki ludzi, obserwujących co się dzieje. Mijamy radiowóz policyjny. Żadnej reakcji. Policjanci z samochodu tylko nas obserwują.

Docieramy do ulicy Szpitalnej. Młoda dziewczyna wpuszcza nas do środka przez wielką metalową bramę. 500 hrywien za osobę za noc (złotówka to ok. 8 hrywien). Wszędzie ciemno. Prosimy o piwo. Trzeba jak najszybciej zasnąć, bo rano przed nami długa droga. – Alkohol sprzedawany jest u nas tylko między 12 a 16 – nie daje się przekonać dziewczyna. Okazuje się, że jest Rosjanką. Jej rodzice przeprowadzili się do Lwowa po II wojnie światowej. Gdy pytamy o jej rodaków, tylko kręci głową i mówi, że to nie do pojęcia, co oni robią.

Zoja z Zaporoża

Rano jedziemy na przedmieścia Lwowa. Piękny sklep z ceramiką. Schodzimy schodami w dół. Piwnica zaadaptowana na mieszkanie. Prowizoryczne łóżka poustawiane jedno przy drugim na drewnianych podestach. Pod niskim stropem suszą się ubrania. Na szafkach przy łóżkach osobiste rzeczy i kosmetyki. Na ścianach zdjęcia, flagi Ukrainy, dziecięce rysunki i wiersze. Ta piwnica miała być salą wystawową dla jego produktów. – Nie czas teraz na prezentacje, trzeba pomagać – podsumowuje krótko Wołodia, właściciel fabryki, produkującej płytki ceramiczne. Nie mówi dużo, uśmiecha się tylko i przytula dziecko, które biegnie ufnie do niego z otwartymi ramionami. Same kobiety i dzieci. Ich mężczyźni zostali na wschodzie i walczą z rosyjską agresją. To będzie powtarzalny element tej wyprawy.

Wita nas Zoja. Przed wojną mieszkała w Zaporożu. Robiła tam to, co kocha. Pisała wiersze, scenariusze, organizowała przedstawienia. Dzisiaj mieszka w piwnicy, razem z czterdziestką innych uchodźców ze wschodu Ukrainy.
– Wy bracia – mówi Zoja i płacze. Przytula się do Zbyszka. Mąka, olej, cukier, makaron, dżem, konserwy, papier toaletowy i wiele innych produktów pierwszej potrzeby trafiają do Zoi i jej współtowarzyszy niedoli. Zoja ma deklamować wiersz, który napisała kilka dni temu. Zaczyna mówić, ale po chwili zalewa się łzami, odchodzi na chwilę. Wraca, ale głos jej się łamie…

Hej bracia Rosjanie.
Co przyszliście niezapowiedzianie.
Zabijając brata przyszłość was zmiecie
Wam hańba na następne stulecie.
Dla świata już was nie ma.
Jak diabły prawdziwe tworzycie swój okrutny poemat.
Za to że diabeł zaćmił wasz rozum
Czeka was piekło po sądzie Bożym.
Nasza prawda jest silna i niezwyciężona.
Niech żyje Ukraina

W stolicy

Dzień powoli gaśnie, gdy dojeżdżamy do Wierchowiny. To stolica Huculszczyzny. Pisał o niej pięknie polski pisarz Stanisław Vincenz w tetrologii „Na wysokiej połoninie”. Jarosław Słoma może godzinami opowiadać o jego książkach. W Wierchowinie kończy się asfalt i wjeżdżamy na wąską kamienną ścieżkę, prowadzącą do Bystrca. Bus nie daje rady na jednym z podjazdów. Na szczęście, zatrzymujemy wielkiego ziła, wiozącego drewno z góry. Ciągnie busa bez problemu. 11 kilometrów. Z jednej strony skały, a z drugiej przepaść wprost do Czarnego Czeremoszu. W tamtym roku jechali tą drogą dwaj Białorusini. Też busem z przyczepką. Tylne koło przyczepy „złapało” skraj drogi i pociągnęło całość 30 metrów w dół. Obaj zginęli na miejscu. Do Bystrca docieramy koło północy. Stefan Melnyk pokazuje nam zdarte opony i dziurę w przedniej szybie. – Pomoc kosztuje – uśmiecha się.

 

Cło na dary?

Rano rozładowujemy busa z żywnością. Przychodzi niemal cała wioska. Miejscowa władza, czyli starościna Galyna (sołtys) nadzoruje segregację darów, które potem trafiają do kartonów i odbierają je poszczególne rodziny z Bystrca. Zbyszek, gdy widzi organizację rozdziału pomocy, kiwa z zadowoleniem głową. Podobno rząd ukraiński zastanawia się nad ocleniem pomocy, bo jej część trafia na czarny rynek. – I nie tylko Ukraińcy są nieuczciwi – mówi Zbyszek. Trzeba więc dokładnie sprawdzać, kto, w jaki sposób i dokąd transportuje pomoc humanitarną. Przez nieuczciwych marnowana jest energia i dobre serce przekazujących dary dla Ukrainy. – Na szczęście, nieuczciwych jest znacznie mniej niż uczciwych – jak zawsze z pozytywnym przekazem włącza się Jarek.

 

Góral w habicie

Z pobliskiej Dzembroni, podobno najpiękniejszego miejsca w Karpatach, przyjeżdża Bazylianin, Ojciec Tymoteusz – Sławomir Fesz. Zbyszek mówi, że Kętrzynianin. Pamiętają go doskonale mieszkańcy miasta, bo przez 7 lat był tutaj proboszczem parafii grekokatolickiej. To on pokonał wszelkie przeciwności administracyjno-prawne i rozpoczął budowę cerkwi przy Dworcowej. Potem los rzucił go do Przemyśla. Dzięki jego zaangażowaniu odzyskany przez Bazylianów klasztor i cerkiew zyskały nowy blask. Gdy wybrał się ze swoimi malarzami, którzy „rozmalowywali” przemyską cerkiew w ukraińskie Karpaty i zobaczył Dzembronię, zrozumiał, że to jest jego miejsce. Mieszka tu od 22 lat. Zbudował wspaniały monastyr i wciąż myśli o nowych projektach. Jest duszpasterzem i terapeutą. Pomaga błądzącym i uzależnionym. Miło wspomina Kętrzyn.

 

Pielgrzymka

Wieczorem przygotowujemy się do sobotniej pielgrzymki do źródła na zboczu góry Gadżyna, położonego na wysokości 1664 m.n.p.m. Wychodzimy z poziomu ok. 500 m.n.p.m. i wspinamy się ponad 4 kilometry. Jest ciężko. I znów niemal same kobiety i sporo młodzieży. Idziemy ponad 3 godziny. Po drodze kolejne stacje Drogi Krzyżowej, krótka modlitwa, a każda kończy się wołaniem o pokój dla Ukrainy. – Oni naprawdę modlą się żarliwie – komentuje Jarek. I dodaje, że przypominają mu się sierpniowe strajki z 1980 roku. – Różnica jest taka, że my modliliśmy o wolność, a oni o życie i zagrożoną niepodległość – dodaje.

 

Biskup z Kołomyi

Niedziela to wielka uroczystość w Bystrcu. 150 lat temu powstała piękna drewniana cerkiew. – To cud, że przetrwała wszystkie historyczne zawieruchy – komentuje Jarek. Nabożeństwo celebruje biskup Julian z Kołomyi. Kobiety i dzieci w odświętnych strojach. Królują soroczki z huculskimi haftami. Nabożeństwo prawosławne jest pełne gestów, celebracji wszystkich przedmiotów, których używają kapłani. Jest szacunek do wszystkiego wokół i żarliwa modlitwa. O pokój. O zwycięstwo. I mnóstwo śpiewu. I ten zamaszysty ruch prawą ręką do przeżegnania. Im starsi tym ten ruch jest obszerniejszy i dłuższy. Gdy nabożeństwo wychodzi na zewnątrz cerkwi i biskup kończy święcić przygotowaną wcześniej wodę, przychodzi krótka chwila odprężenia. Pomocnik biskupa trzyma wiaderko pełne święconej wody, podaje duże kropidło i już wszyscy wiedzą, co się będzie działo. Biskup podchodzi do wiernych i tak jak w nasz śmigus-dyngus leje wodą po wiernych. Niektórych dotyka kropidłem w głowę, woda leje się wtedy po policzkach. To wzbudza radość pozostałych. I za chwilę kolejny zamaszysty ruch i kilkanaście osób czuje na całym ciele zimną, święconą wodę. Święcenie kończy się wtedy, gdy ostatnia kropla z 3-litrowego wiaderka trafia na głowy wiernych. Teraz czas na rozmowy i wspólne zdjęcia. Biskup Julian ma nieco ponad 40 lat. Jest wysoki i przystojny. Uśmiecha się serdecznie do wszystkich, nie odmawia pozowania do zdjęć, zagaduje, dotyka głów. Prawdziwy pasterz, dający nadzieję Ukraińcom w tych trudnych dla nich czasach.

 

Syreny wyją

Tuż po nabożeństwie wyjeżdżamy z Bystrca. Żegnamy się ze wszystkimi po kilka razy. Iwan znowu płacze. Mówi, że nas nie puści. Wymusza obietnicę, że jeszcze wrócimy. Jedziemy. Wracamy do Lwowa. Podróż się dłuży, próbujemy przez bluetootha złapać jakąś muzykę, ale nie działa. Zbyszek włącza radio. Alarm powietrzny. Wsłuchujemy się w słowa lektora, który mówi, że to alarm dla obwodu iwanofrankiwskiego i lwowskiego. Jesteśmy właśnie na granicy obu. Przez chwilę jedziemy w ciszy. Stajemy na stacji benzynowej. Podchodzi do nas pracownik stacji i gdy słyszy język polski rozchmurza się i wita się wylewnie z każdym z nas. Mówi, że alarm już odwołany, żadna rakieta nie spadła. – Orki? To nie ludzie, to już nawet nie zwierzęta. To diabły – mówi wzburzony.

 

Przyjazna policja

Do Lwowa dojeżdżamy po północy. Od godziny trwa godzina policyjna. Ukraińcy mówią o niej „komendancka”. Nie możemy znaleźć swojego hotelu. Kręcimy się wokół placu przy pomniku Mickiewicza. Zauważamy czwórkę policjantów. Idziemy w ich kierunku. Pytamy o adres hotelu. Młody policjant uśmiecha się i dzwoni do hotelu. Rozmawia chwilę i pokazuje nam kierunek. Ani słowa połajanki, żadnego ostrzeżenia, po prostu pomógł nam znaleźć nasz hotel. Jest droższy niż ten poprzedni. Płacimy 1250 hrywien za „jedynkę” i 1500 za „trójkę”.

 

Lwowska kawa i syrena

Rano wychodzimy na ulicę. Jesteśmy 200 metrów od Rynku. Pijemy lwowską kawę i zajadamy się świeżymi, jeszcze ciepłymi croissantami. Lwów budzi się do życia. Ludzie zmierzają do pracy, czytają informacje w smartfonach. Sklepikarze myją szyby w sklepach, samochody dostawcze przywożą świeże pieczywo. Sielankę przerywa donośny odgłos alarmu. Ludzie znikają z chodnika, szukają najbliższych schronów. My idziemy do piwnicy w hotelu. Czekamy. Rakiety podobno lecą z terenu Białorusi. Ten alarm trwa tylko pół godziny. Kolejna syrena oznacza, że alarm zostaje odwołany, ludzie wracają na ulicy, życie toczy się dalej. Przejeżdża do nas Wołodia, ten od piwnicy z uchodźcami i Wiktoria, która pracuje w jego firmie. Pokazują nam specjalną aplikację na smartfony. „TRIWOHA”. Ściągasz ją ze sklepu internetowego, jak zwykłą grę komputerową, oznaczasz obwód, w którym mieszkasz i gdy tylko ogłoszony zostanie kolejny alarm, dostaniesz powiadomienie. Praktyczne.

Wracamy. Odprawa sprawna, polscy celnicy pytają tylko o alkohol i papierosy. Jesteśmy już po drugiej stronie. Tutaj nie ma wojny, ale aplikacja zostaje, będzie nas informowała o kolejnych alarmach lotniczych we Lwowie i przypominała, że tuż za naszą granicą toczy się wojna na śmierć i życie.

Gdy mnie zapytacie, czy w Ukrainie widziałem wojnę, powiem, że nie widziałem. Nie widziałem wybuchów czarnych kwiatów. Nie widziałem ludzi rozszarpywanych ma strzępy. Nie widziałem ciał palonych jak kawałki suchych gałęzi. Widziałem jedynie matki klęczące na grobach swoich synów. Widziałem ich spojrzenia, gdy przytulały swoich synów i żegnały tak, jakby to miało być ich ostatnie pożegnanie. Widziałem powagę i smutek idących rano do pracy. Słyszałem jedynie dźwięki syren alarmowych, mówiących, że gdzieś lecą rakiety, wystrzelone po to, by zabić, rozerwać na strzępy, zniszczyć i pogrzebać na zawsze. Widziałem tylko łzy w oczach starców, którzy mogą tylko żyć i czekać, że to wszystko się kiedyś skończy. Słyszałem tylko opowieści o lekarzu, który nie opuszczał swojego szpitala przez 35 dni, a potem cudem uniknął śmierci, bo na czas wsiadł do swojego samochodu. Słuchałem ludzi ze szpitala, że przywożą, że nie przeżywają i że trzeba będzie ich pochować. Widziałem dzieci błagalnie pytające swoje matki, kiedy tata wróci. Tak naprawdę nic nie widziałem, nawet grama krwi, która leje się strumieniami tam daleko na wschodzie. Słyszałem tylko wściekłych ludzi, którzy mówili, że tamci to nie ludzie, że to już nawet nie zwierzęta. To diabły, które chcą zniszczyć wszystko, co spotkają na swojej drodze. Ukraina krwawi i płacze, Ukraina jest w żałobie i modli się żarliwie. Ukraina dzielnie walczy. Także za nas.

Sława Ukrainie. Gierojom sława. Dzisiaj każdy z nas powinien stać się Ukraińcem, chociaż na godzinę dziennie, na chwilę, bo inaczej świat, który znamy, zginie na zawsze i już nigdy nie będzie taki, jakim go dzisiaj znamy.

Jarosław Żukowski

 

UCZESTNICY

Misja humanitarna była na Ukrainie od 2 do 8 sierpnia. Uczestniczyli w niej: Zbyszek Homza, jest lekarzem, pracuje w Kętrzynie. Typowy przykład ADHD, nie śpi, nie odpoczywa, działa. To trzeci jego wyjazd z pomocą dla Ukrainy. Jarek Słoma to przewodniczący jedynek w kraju komisji ds. mniejszości narodowych Sejmiku Województwa Warmińsko-Mazurskiego. Spokojny, stateczny i odpowiedzialny. To on podejmował decyzje w sytuacjach kryzysowych, których było sporo. Po raz trzeci jechał z pomocą. Sylwek Ruszczak dał do dyspozycji swój samochód i wlewał do niego benzynę. Stefan Melnyk jedzie swoim busem do Ukrainy już po raz dziesiąty. To prawdziwy weteran wojennej pomocy potrzebującym. Zawsze uśmiechnięty i pogodny, gotowy do pomocy o każdej porze dnia i nocy.

 

DARCZYŃCY I OSOBY WSPIERAJĄCE

Oleksandr Plodystyi, Konsul Generalny Ukrainy w Gdańsku; Marek Borowski, dyrektor Banku Żywności w Olsztynie; Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny; Marta Kamińska, Wójt Gminy Barciany; Bernadeta Hordejuk, przewodnicząca Sejmiku Województwa Warmińsko-Mazurskiego; Roman Luchawski, przedsiębiorca z Reszla, Marcin Piwowarczyk, dyrektor ZPM Mlekpol Mrągowo; Wiesław Pancer, prezes PWiK Olsztyn; Zenon Tymcio, przedsiębiorca Kętrzyn; Janusz Czerwiński, przedsiębiorca Kętrzyn; Janek Ożański, przedsiębiorca Kętrzyn.

 

 

Powiązane artykuły